-
Trzeba przyznać, że były podstawy do niepokoju. Julian wierzył w wyjątkowe właściwości budowanego silnika, na czyjąś propozycję wyjazdu na Riwierę odpowiedział kiedyś pół żartem — pól serio: ,,Po co na Riwierę? Wkrótce polecimy na Księżyc”. Chwilami pod naciskiem rodziny przyrzekał, że nie da więcej grosza na „te dziwactwa” — po czym natychmiast asygnował nową sumę. Dziś, w epoce lotów kosmicznych, u kresu ery odrzutowców, wiemy, że warszawski pastor dał wówczas dowód rzadkiej odwagi i dalekowzroczności. Julian Machlejd, najstarszy z rodu, umierał w smutny listopadowy wieczór 1936 roku. Tego samego dnia rodził się Jan, syn Marcina. Coś niemal metafizycznego tkwi w owej niezwykłej jedności czasu życia i śmierci. Ludzie przychodzą i odchodzą, ród trwa.
